wtorek, lipca 23

Rozdział 1 | Wojna puka do drzwi



Rozdział pierwszy
Wojna puka do drzwi



„1 – Powstanie

[…]*

   Na początku istniał tylko Aurbis, czyli chaos. Z niego stworzony został Nir – to wszystko, co widać na nieboskłonie: gwiazdy oraz księżyce, nazywany kosmosem – dzięki boskim siłom Anu i Padomaya, których nazywa się Pierwotnymi.  
   Czas rozpoczął się, gdy te dwie siły weszły w Aurbis, a wtedy także powstał Akatosh - strażnik i bóg upływających chwil. Następnie pozostali bogowie, czyli Aedry i Daedry, zaczęły istnieć dzięki wiecznie żywej krwi Anu i Padomaya. Ich też nazywa się Potomkami.  
   Wszyscy oni sprawowali władzę dobrze i łagodnie nad całym Nirem. Lecz to, co dobre, nigdy nie trwa wiecznie. Albowiem wśród bogów powstałych z Anu był Lorkhan, dziś zwany Brakującym Bogiem. Przekonał on siłą swojego sprytu Pierwotne Bóstwa, aby stworzyć śmiertelny świat. Pomysłodawcą jego był on, lecz stworzył go Magnus, czyli bóg magii, którego nazywa się Kreatorem.
   Na samym początku istnienia świata, który został nazwany Troeinem, tylko bogowie zamieszkiwali go. Jednak Aedry przekonały się, że jest on niedoskonały oraz przez niego równowaga w Nirze została zachwiana.  
   Magnus, zrozumiawszy swój błąd, postanowił zatrzymać projekt Troeinera, co drogo go kosztowało. W dzisiejszym świecie pozostała po nim wyczuwalna i kontrolowana przez śmiertelników magia.  
   Gdy Kreator wycofał się z dalszego tworzenia świata śmiertelnego, wszyscy bogowie zebrali się na zbudowanej na Troeinerze Adamantytowej Wieży i przez lata toczyli spór, co począć z Lorkhanem i nowo powstałym światem.
   […] Większość z nich opuściła dzieło Magnusa, lecz znaleźli się również tacy, którzy zostali na nim. I przybrali oni nazwę Ehlnofeyów. Brakujący Bóg natomiast został wygnany do Troeineru za swe oszustwo, a jego serce zostało mu wyrwane i ciśnięte ze szczytu wieży. Serce Lorkhana upadło w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się wulkan Dagoth Ur.  
   I tak też zakończyła się pierwsza era w historii Nirnu. Era Świtu.  
   Została tak nazwana, ponieważ jak słońce – stworzone przez Padomaya – przed wschodem, wszystko w Aurbisie obudziło się i ożyło, ujrzało światło dzienne. A dopiero w następnych latach miało lata rozkwitu, zmian i upadków.  
   Tuż po Erze Świtu nastąpiły lata Meretyczne. Nazwano je tak, albowiem w tym czasie na całym śmiertelnym świecie panowały istoty nazywane Merami, czyli Elfami. Pierwszą ich rasą byli Aldmerowie, którzy nazywani są dzisiaj Pierwszym Ludem, albowiem są przodkami wszystkich Elfów. Pochodzili z kontynentu Aldmeris, lecz później przepłynęli przez bezkresne oceany kreślone ręką Magnusa do Tamriel. I tak zaczyna się historia tej ziemi.  
   Po kilkuset latach Aldmerowie wyginęli, ponieważ Ehlnofeyowie nie chcieli, aby nauka, którą Pierwszy Lud dostał od nich, była wykorzystywana przez innych śmiertelników. Na ich miejsce nastąpili Altmerzy, którzy żyją do dziś.
   Lecz Aldmeris oraz Tamriel to nie jedyne kontynenty stworzone przez Kreatora. Było ich o wiele więcej. Także Merowie nie są jedynymi stworzeniami.  
   Są jeszcze ludzie – bardzo inteligentne istoty, chociaż nie otrzymały mądrości od bogów. Stworzył ich sam Lorkhan, dlatego też niektóre z nich są […] chciwe i wyjątkowo sprytne.”


- z księgi Troein. Zaginione opowieści 
pióra nieznanego autora


*   *   *


       Wśród majestatycznych, kamiennych zabudowań zamkowych wiły się małe, utwardzane piaskiem uliczki oraz duże, wyłożone różnej wielkości głazami ulice. Miasto to z daleka wyglądało jak forteca. Duże mury oraz liczne wieże, na których dzięki światłu rozpalonych pochodni było widać strażników ubranych w zazwyczaj żelazne zbroje, z mieczami przy pasie, tylko o tym świadczyły. Gród ten - mimo późnej pory - tętnił życiem. Na każdej drodze co jakiś czas było słychać wyraźne śmiechy i głośne rozmowy. Nad niskimi, najwyżej jednopiętrowymi domami zbudowanymi z drewna, unosiła się ogromna, kamienna budowla z wielkimi oknami, za którymi promieniało bladożółtawe światło. Była to siedziba jarla Harneuna Kroveya, który władał  tym portowym miastem – Rejvendall, jak i całą Śnieżną Marchią.
   Zarządca tej osady nie spał, jak co dzień o tej porze, ponieważ z sąsiednich włości dochodziły niepokojące słuchy o wojnie domowej między dwoma zwaśnionymi rodami. Do tej pory Harneun mógł się nie przejmować tymi wiadomościami, gdyż jego Marchii nie zagrażało niebezpieczeństwo. Lecz kilka godzin temu, jeden z patroli zwiadowczych zauważył, jak kilkunastu rycerzy z armii wrogiej Rejvendall zmierzało w kierunku Zachodniej Baszty, która wśród bezkresnych, ośnieżonych dolin stoi na granicy włości jarla Kroveya i terenów Zachodnich Rubieży.
   Harneun stał przy podłużnym, drewnianym stole, koło kamiennego tronu, który znajdował się przed wielkim kominkiem. Tuż obok niego siedział Untger Złoty-Miecz - dowódca straży miejskiej - oraz nadworny zarządca Ulmof.
   Sam Złoty-Miecz był ubrany w swój codzienny strój, czyli tak jak każdy strażnik grodu Rejvendall. Gdyby nie jego pozłacany pas i szmaragdowa szata przypięta do żelaznej klamry w kształcie liścia na lewym ramieniu, to wszyscy myśleliby, że ten mężczyzna jest zwykłym wartownikiem, albowiem reszta jego ubioru - buty z zielonkawą skórą, napierśnik z namalowanym z tyłu liściem oraz srebrne rękawice - była taka sama, jak innych rycerzy. Jego twarz natomiast świadczyła o wielu stoczonych bitwach i przeżytych latach. Wielka blizna ciągnęła się od jego prawego oka do kącika ust, a biała, krótko obcięta broda bezwładnie falowała przy każdym najmniejszym podmuchu wiatru.
    Z kolei nadworny zarządca był odziany w granatową szatę z przepasanym w talii czerwonym pasem. Miał czarne, gęste włosy, zielone oczy oraz lekko posiwiałe wąsy.
   Zarówno dowódca jak i Ulmof patrzyli się na zamyślonego jarla. Oparty rękoma o stół cicho pogwizdywał nieokreśloną melodię. Był ubrany w brązową tunikę oraz szare nogawice. Jego blond włosy lekko jaśniały odbijając światło płomieni z kominka.
   - Untgerze, chcę, by cała nasza armia była w stanie najwyższej gotowości. Nie wiadomo, jaki będzie następny ruch zachodniorubieżowców... I czy chcą tą przeklętą wojnę rozpętać także u nas - rzekł stanowczo przemyślając każde słowo Krovey. W odpowiedzi otrzymał wyraźne skinięcie głowy Złotego-Miecza.
   - Oczywiście. Jeśli pozwolisz, panie, to natychmiast zawiadomię oficerów - odparł dowódca straży.
   - Nie, nie... Chcę, abyśmy posłuchali jeszcze opinii zarządcy. Ulmofie, co o tym sądzisz? - zapytał jarl patrząc przed siebie.
   - Prawdę powiedziawszy, mości panie... Wiem, do czego jest zdolny przywódca Zachodnich Rubieży. Byłem wcześniej u niego zarządcą, jak zresztą wiesz, mości panie... Pewnego dnia wybuchł bunt przeciwko niemu, ponieważ podnosił podatek z dnia na dzień... - w tym momencie Ulmof głośno przełknął ślinę i z trudem dopowiedział: - Rozpętała się rzeź. Wszyscy buntownicy zginęli...
   Krovey zaciekawionym wzrokiem spoglądał na nadwornego zarządcę. Po chwili mruknął:
   - Róbcie swoje.
   Obydwaj wyszli z siedziby jarla na dwór. W ciszy skinęli do siebie głowami na znak pożegnania, po czy Untger natychmiast pobiegł w kierunku głównej strażnicy zostawiając po sobie dźwięk brzęczącej zbroi. Zarządca jeszcze chwilę stał przed wielkimi, drewnianymi drzwiami prowadzącymi do siedziby Harneuna Kroveya. Poprawił pas od swojej szaty i poszedł.  
      Złoty-Miecz biegł przez ciemne uliczki Rejvendall. Mimo już niemłodego wieku, dobrą miał kondycję. Na drogach jedynie gdzieniegdzie pobłyskiwało słabe światło z latarni, które trochę oświetlało mu kamieniste, wyboiste podłoże. Mężczyzna powoli zbliżał się do majestatycznych murów obronnych.
   Gdy był już przed drewnianymi drzwiami, które prowadziły do strażnicy mieszczącej się w głębi wałów, spotkał rycerza stojącego na warcie. Ten, jak tylko zauważył Untgera, stanął na baczność i otworzył mu drzwi. Oczom dowódcy ukazało się wielkie, murowane pomieszczenie rozświetlane przez liczne świece. Stały tam wielkie, zrobione z drewna pochodzącego z lasu Hertvall, szafy z liczną ilością uzbrojenia - mieczy, tarcz, sztyletów, halabard. Wokół nich krzątało się kilku żołnierzy, którzy byli tak zajęci, że nie zauważyli Złotego-Miecza.
   Mężczyzna podszedł w głąb pomieszczenia i otworzył mosiężne drzwi, które prowadziły do kwatery oficerów; znajdowało się tam dwóch starszych wojowników w zielono-srebrnych zbrojach. Jeden z nich, Tern, miał jasne blond włosy i niebieskie oczy - wyglądał jak połowa ludzi mieszkających na całej Atmorze; jedynie dzięki bliźnie ciągnącej się od nosa do ust można było go odróżnić od innych.
   - Ternie, jarl prosi, abyście przygotowali armię na wypadek, gdyby uderzyli ci cholerni zachodniorubieżowcy... - bąknął Untger siadając na krześle przy drewnianym stole obok oficera. Wziął szklankę, po czym nalał do niej wody z srebrnego dzbana, i wypił szybko.
   - Tak jest, Untgerze... Już idę, tylko musisz o czymś wiedzieć... Nasz człowiek u nich nie daje znaku życia już od kilku tygodni... Na Magnusa, martwi mnie to... - jasnowłosy dokończył uderzając lekko pięścią w stół.
   - Cholera... Jest gorzej, niż myślałem. Za kilka godzin będziemy musieli wysłać kolejny patrol na zachodnią granicę... - powiedział Złoty-Miecz, a wiedząc, że jego rozmówca próbuje coś powiedzieć, dodał szybko uprzedzając go: - Tak, Krovey wie, że nasz ostatni patrol z zachodu nie wrócił.
   - Dobrze... Znaczy, nie dobrze, ale... Ech... - przerwał Tern, chrząknął - Nie ma na co czekać. Idę wysłać drugi patrol już teraz. Nie ma czasu, nie wiadomo, co się tam wyprawia...
   Mężczyzna o blond włosach wstał szybko, zapiął pas i pobiegł w kierunku wyjścia.
   - Bogowie, znowu nie zasnę... - parsknął do siebie Untger, a z drugiego krańca pokoju dobiegł go głos innego oficera:
   - Nie tylko ty.
   Powoli zbliżała się północ. Odgłosy w całym mieście cichły, ludzie kładli się spać. Jedynie u Kroveya wciąż paliło się światło. Przed bramą główna miasta stała na warcie zwiększona kilka tygodni temu liczba rycerzy. Obok dwóch stojących pod murami, pięciu siedziało wokół pomarańczowo tlącego się ogniska. Nagle brama się otworzyła, a z niej wyjechało około dziesięciu cieżko uzbrojonych żołnierzy na patrol; jechali szybko w stronę niekończącej się ciemności szukać swoich poprzedników. Nie tylko czujne oczy wojowników opatrzonych w łuki na wieżach podążały za cienkim promieniem światła pochodni, który zostawiał za sobą patrol rycerzy. 
   Noc minęła względnie spokojnie. Na szczęście przypuszczenia najbardziej sceptycznych osadników grodu jarla Harneuna się nie sprawdziły - nikt nie zaatakował miasta. Gdy powoli zza wzgórza znajdującego się kilka tysięcy stóp przed bramą główną Rejvendall, pojawiała się jasnozielona Gwiazda Rotghera, zwiastująca zbliżającą się powoli porę ciepłą w Atmorze, na horyzoncie pojawił się pojedynczy jeźdźca na koniu. Lekko uśpieni jeszcze wartownicy szybko wstali i przenieśli swoje ręce w kierunku skórzanych pochew. Dwaj strażnicy, gdy tajemniczy jeźdźca zbliżył się na odległość około dwudziestu stóp, wyciągnęli łuki, naciągnęli cięciwy.
   - Nie strzelać! - krzyknął stojący na przodzie reszty grupy żołnierzy wartownik dowodzący, podnosząc rękę do góry - To posłaniec z Kernlend.
   Mężczyźni natychmiast zdjęli ręce z łuków, po czym schowali je. Posłaniec zatrzymał się tuż przed dowodzącym wartą. Był ubrany w bogato złoconą zbroję. Zszedł z konia. Lewą rękę trzymał na pasie, prawą wyciągnął w stronę żołnierza Rejvendall. Podał mu ją i rzekł:
   - Chwała Kreatorowi!
   - Zawsze - odparł natychmiast w pozdrowieniu rycerz w zielono-złotej zbroi.
   - Przybywam z wiadomościami dla najwyższego jarla grodu Harneuna Krovea od Tyrebusza Sorkhana Drugiego.
   Wartownik skinął głową na znak, że zrozumiał, następnie lekko krzyknął do swoich podwładnych stojących za nim:
   - Na co czekacie? Otwierać!
   Kilka sekund później było słychać głośny odgłos otwierania drewnianej bramy. Posłaniec skinął głową, powiedział coś do rozmówcy i wsiadł na gniadego rumaka. Popędził w kierunku siedziby Krovea. Mknął przez kamieniste, ciasne drogi. Jako, że był ranek, na ulicach zbyt wielu ludzi nie było. Jednakże każdy podążał za nim zaciekawionym wzrokiem; wszakże od dobrych kilku lat żadnego posłańca Tyrebusza w Rejvendall nie było.
   Spojrzenia rycerzowi nie były obce – praktycznie w każdym zakątku Atmory ludzie w zielono-złotych zbrojach wzbudzali zaciekawienie. Legat patrzył się tylko przed siebie, nie zwalniając. Gdy tylko zobaczył charakterystyczny, spiczasty dach siedziby jarla, przyspieszył.
   Po minucie znajdował się już przed kamiennymi schodami prowadzącymi na sam szczyt niewielkiego wzgórza – miejsca, gdzie stała rezydencja Kroveya. Zszedł z konia, przywiązał go do drewnianej kolumny, która była jedną z podpierających stojący obok budynek. Obrócił się za siebie, zauważył strażnika miejskiego, rzucił mu wzywające spojrzenie. Gdy ten podszedł do niego, posłaniec rzekł:
   - Pilnuj go, rycerzu.
   - Tak jest, Legacie… – wymamrotał wojownik Rejvendall będąc pod wrażeniem pięknej zbroi przybysza, od której odbijały się promienie słoneczne. Posłaniec, nie zważając na otoczenie, pobiegł w kierunku wielkich, drewnianych drzwi siedziby jarla. Nie czekał, aż otworzą je dwaj żołnierze z wymalowanymi zielonymi liśćmi na napierśnikach, mocnym pchnięciem sam sobie z nimi poradził. Znalazł się w wielkiej, reprezentacyjnej sali Krovea. Wysoki dach był podparty kamiennymi kolumnami, a przy ścianach – w równych odstępach – żarzyły się paleniska.
   Legat zdjął srebrny hełm; wziął go pod pachę. Podszedł równym krokiem w kierunku stojącego na przeciwległym końcu sali drewnianego tronu, na którym siedział jarl. Był on ubrany w długą, purpurową tunikę. Spojrzał na posłańca, który skłonił się.
   - Jarlu Harneunie Kroveyu, najwyższy panie tego grodu oraz Namiestniku Śnieżnej Marchii, przesyłam pozdrowienia oraz wiadomość od Tyrebusza Zjednoczonych Włości! - prawie że krzyknął posłaniec.
   - Witaj, Królewski Legacie! - uniósł się z lekkim uśmiechem na twarzy jarl, wstał i podszedł do przybysza. Stanął przed nim i podał mu dłoń - Chwała Kreatorowi!
   - Zawsze... - odparł cicho wysłannik i dodał: - Panie, do naszego władcy, Sorkhana Drugiego, docierają wciąż informacje o podbojach zbrojnych oddziałów Zachodnich Rubieży. W związku z tym postanowił on, po zebraniu Rady Heroldów, zorganizować spotkanie wszystkich Namiestników Zjednoczonej Tyberii w Kernlend.
   Krovey odszedł kilka kroków od Legata, spojrzał w stronę drzwi po swojej lewej stronie, w których stał Ulmof i dwóch innych urzędników.  Harneun pogładził lekko swoje blond włosy i odwrócił się w stronę posłańca.
   - Chodź za mną, Legacie - rzekł jarl i wyszedł z sali reprezentacyjnej, ciepłej od rozpalonych palenisk i wyszedł na kamienny taras. Dotknął kamiennej poręczy i wzdrygnął się; przeszyło go zimno balustrady. Wysłannik stanął dwie stopy od niego i patrzył w jego sylwetkę stojącą na tle wielkiego, kilkuset letniego miasta - stolicy Śnieżnej Marchii. Przez chwilę w jego głowie pojawiła się myśl, czy Rejvendall jest w rzeczywistości tak potężne, na jakie wygląda. I czy mogłoby powstrzymać szturm wroga.
   Myśli te zagłuszyło dziwne, jak na Kroveya, osobiste wyznanie:
   - Boję się, że nie utrzymamy ich w garści... Że Sorkhan, tak jak jego ojciec, nie będzie potrafił po tylu latach spokoju utrzymać wszystkich Namiestników w szachu.
   Posłaniec lekko się skonsternował słysząc te słowa. Był o wiele młodszy od jarla i nie pamiętał czasów Rebelii. Tymczasem na taras wszedł Untger Złoty-Miecz, spojrzał na Królewskiego Legata. Niemalże od razu oderwał od niego wzrok i powiedział ochrypłym głosem:
   - Panie, wybacz, że przeszkadzam... - Harneun odwrócił się w jego stronę - Ale oczekują na pana...
   - Ach, tak! - przerwał dowódcy straży miejskiej i dodał: - Jakbym mógł zapomnieć. Legacie, kiedy mam się stawić u Tyrebusza?
   - W dzień Rothgera, panie.
   - Dobrze, przybędę oczywiście. A teraz wybacz... Niech Magnus cię prowadzi! - mruknął jarl i odszedł w głąb budynku.
   Złoty-Miecz pozostał i spotkawszy wzrok wysłannika rzekł:
   - To musi być coś ważnego, że akurat ciebie wysłali, Petrorze.
   Posłaniec uśmiechnął się lekko i odparł:
   - Każda wiadomość od naszego Tyrbeusza jest ważna, Untegrze.
   - A po cóż ma się stawić jarl u Sorkhana, młodzieńcze?
   - Zjazd.
   Usłyszawszy to słowo, dowódca straży wytężył wzrok. Też pamiętał czasy Rebelii. Wziął głęboki oddech i odpowiedział:
   - Czyli bierze zachodniorubieżowców na poważnie. To dobrze. Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Trzeba ich utrzymać w szachu - w tym momencie Legat wymownie chrząknął, przyciągnąwszy tym pytający wzrok Złotego-Miecza.
   - Każdy w tej osadzie chce kogoś trzymać w szachu - ty tych jebanych rycerzy z Zachodnich Rubieży... A Krovey - Namiestników.
   - Gdybyś był starszy, to byś wiedział, że dobrze mówimy. Tylko czy się to uda, zależy nie tylko od nas.
   Posłaniec chwilę się zamyślił, a następnie oznajmił:
   - Muszę już jechać. Do Terstaad - czekają tam na mnie. Żegnaj, wuju... Niech cię Kreator ma w opiece.
   - Ciebie również, Petrorze - odrzekł Untger i uścisnął wysłannika mocno - Ciebie również...
   Legat Tyrbeusza Zjednoczonych Włości wyszedł z tarasu.
   Dowódca straży Rejvendall odwrócił się po raz kolejny w stronę widoku na całe miasto. Widział unoszące się spośród małych, drewniano-kamiennych, mieszkalnych domów trzy spiczaste wieże Wiecznej Świątyni. Trochę dalej od pałacu jarla, a bliżej doków w Zatoce Kruka, dało się ujrzeć charakterystyczny ze względu na wielkie okna budynek Akademii Bardów. Najdalej, zza mgły, wyłaniało się Więzienie Rebelii. Złoty-Miecz spojrzawszy na nie przypomniał sobie czasy, kiedy służył tam, będąc jeszcze młodym, nic nieznaczącym rycerzem. Znał praktycznie każdy jego zakamarek. To tam zastała go słynna Rebelia, o której nikt woli nie wspominać.
   Gdy Untger stał przy balustradzie już kilka minut, tępo patrząc na więzienie, nagle ktoś dotknął go w ramię. Natychmiast się odwrócił. Stał za nim nadworny zarządca Ulmof. Ten spojrzał na niego i powiedział:
   - Untgerze, przepraszam, że przerywam, ale musisz ze mną pójść do sali obradowej. Trzeba omówić szczegóły zbliżającego się Święta Wiecznego Pana...
   - Chodźmy - odparł, jakby od niechcenia rycerz, po czym zaczął iść w kierunku miejsca spotkania, tuż obok zarządcy. Gdy byli tuż przy tronie w sali reprezentacyjnej, Untger dodał: - Szczerze mówiąc, Ulmofie, powinniśmy nie zajmować się tym świętem. Ludzie muszą wiedzieć, co nam grozi. No, a jeżeli nie grozi... To chociażby trzeba zdementować plotki. Sam słyszałem wczoraj, że nawet straż miasta nie wie dokładnie, co się dzieje. To bardzo źle... Ludzie muszą być przygotowani na ewentu...
   Przerwał mu głośny pisk otwieranych drzwi wejściowych do siedziby jarla. Do sali wbiegło dwóch żołnierzy w zielono-srebrnych zbrojach z halabardami w dłoniach. Przybiegli jak najszybciej do dowódcy i zarządcy. Jeden z nich powiedział:
   - Panie, wrócił nasz patrol z zachodu!
   Źrenice Złotego-Miecza się rozszerzyły.
   - Który patrol?! - zapytał zdenerwowany Untger.
   - Z tamtego tygodnia, panie. Chociaż nie jest to cały patrol...
   - O, Magnusie... Szybko, prowadźcie, rycerze! - krzyknął dowódca, i zwrócił się do Ulmofa: - Powiedz o wszystkim jarlowi.
   I pobiegł za strażnikami. Tak szybko, jak tylko mógł. Zostawiając za sobą, jak zawsze, dźwięk brzęczącej zbroi. Gdy był na dworze, spotykał co chwilę zaciekawione spojrzenia ludzi na ulicach. Zastanawiali się, gdzie biegnie wraz z innymi rycerzami. Niektórzy go serdecznie witali, lecz znajdowali się też tacy, którzy plunęli pod jego nogi.
   Po około minucie znajdował się już przy drzwiach do głównej strażnicy. Gdy tylko wszedł do środka, zauważył, że z dwudziestu patrolujących wojowników, ich liczba zmniejszyła się do trzech. I to niekompletnych. Jeden z nich nie miał nogi.
   - Pieprzeni zachodniorubieżowcy... - syknął stojący obok dowódcy straży rycerz.
   - Fakt - odparł Untger.